Speak pipe

4.3.10

Fatalne tłumaczenia menu- Gęba pełna śledzi w futerkach z norek

a oto jak wita Polaków Duńska gastronomia na Bornholmie


Menu kwintesencją marketingu dla restauracji, ale nie w obcych językach

Słynna poznańska golonka to "boiled pickled hand of pork cutlet", czyli gotowana peklowana ręka wieprzowego kotleta! I to polecana jeszcze przez indiańskiego wodza !

Czy śledzie noszą futerka?
Czy świnie maja ręce lub pięści?•
Czy sandacz jest okoniem lub szczupakiem ?
Czy indyk jest kurczakiem?
Czy istnieje krzyżówka cielęciny i dzika
Czy bażant był wypalany lub wystrzelony?
Czy troć bałtycka to pstrąg byk ?
Zupa z krwi!
Czarny kurczak!
Czy sarnina sade jest torturowana przed zabiciem?
Żelki owocowe tłumaczone na „tropical gums” czyli dziąsła tropikalne!
Czy mięso wołowe było siekane albo wydalone poprzez funkcję fizjologiczną?
*Co to są za grzyby jajkowe ,lub grzyby czarownicy albo zółta pleśn ?


Smacznego? Zabawne? Wątpię!
Takie są przykładowe tłumaczenia menu z Polskiego na język angielski i niemiecki
Podobnie jest w wielu restauracjach w Poznaniu i w Polsce.

W tłumaczeniu z polskiego na angielski czasem wystarczy brak lub zmiana jednej literki, by z szefa kuchni (chef) zrobić indiańskiego wodza (chief), a wino musujące (sparkling wine) przechrzcić na wino iskrzące (sparking wine).

Czy Polski kelner ma czas ,zna języki obce tak dobrze, żeby mógł dokładnie wytłumaczyć i zaprzeczyć powyższym niedorzecznościom w menu ?
Proponuje wczuć się w role typowego cudzoziemca w Polsce!
Polskie jedzenie dla nas jest znane i smaczne , ale dla większości cudzoziemców jest nieznane i jak widać z powyższych tłumaczeń dosyć tajemnicze i nie apetyczne .Ważne jest żeby karta dań była szczegółowa dokładna i opisowa.Jako Polak i Amerykanin ,obeżyswiat i wieloletni gość Polskich restauracji ,byłem zawsze zabawiany i zaskakiwany przetłumaczoną treścią Polskiego menu ,niestety moi goście zagraniczni nie byli pewni co właściwie zamawiają i co w końcu otrzymaja.Dopiero po długich tłumaczeniach i dyskusjach wyjaśniających udało mi się zamówić dla nich odpowiednie danie.Nawet w krajach trzeciego świata gdzie gościłem nie widziałem takich niedbalstw i niski poziom w menu jak w naszym kraju. W mojej opinii karta dań jest najważniejszym elementem w sprzedaży dla restauracji,specjalnie w mieście, które słynie z organizacji targów. W wielu tak znanych restauracjach w Poznaniu innych miastach restauratorzy proponują takie koszmarki dla gości zagranicznych. Z moich rozmów z właścicielami restauracji okazuje się ze tłumaczenia są robione często na podstawie poradnika kelnerskiego z 1937 roku lub innych starych słowników, przez tłumaczy przysięgłych,studentów,zwykłych tłumaczy lub osoby z personelu , którzy tłumaczą słowo w słowo, i w ogóle nieznających nazewnictwa z branży gastronomicznej. Słowniki jak wiadomo cały czas ewolują. Wiadomo ze żaden z tzw. native speakers nie weryfikuje tłumaczeń. Kiedy zwracam uwagę na te niewypały językowe,większość właścicieli i obsługi nie przejmuje się tym zbyt bardzo , rozkłada ręce, uśmiecha się i mówią jakoś to będzie?
Czasy dla gastronomii są trudne. Jest widoczne ze wiele naszych restauracji stara się przyciągnąć klientów swoim wystrojem,atmosferą i jedzeniem na światowym poziomie , ale totalna niedbałość w tłumaczeniu menu jest porównywalna do kazania sprzątaczce zajmować się gotowaniem a kucharzowi obsługą klienta.
Najlepszy przykład na koniec z ostatnio przeglądanego menu w Poznaniu z pewnej renomowanej restauracji przy Starym Rynku.„Pieczywo i masło extra 3,00 zł ale po angielsku oferuje bezpłatnie complimentary bread and butter”, widać właścicielka preferuje obcokrajowców, ale dla Polaków za darmo umarło, w tym osobliwym przybytku gastronomicznym

Zabawne "kwiatki językowe" powstające podczas tłumaczenia zdarzają się nie tylko w lokalach gastronomicznych. W niektórych supermarketach można kupić ryż paraboliczny, a kilka biur podróży oferuje w pokojach hotelowych przelotny deszcz lub wannę.




Osobny temat rzeka to strony internetowe Polskich restauracji

* Kurki

1.3.10

Hail medieval grub, for 'tis both hale and hearty fare

Nancy J. Stohs is food editor of the Milwaukee Journal Sentinel

Sources: Teaching Company lecture series, The Medieval World; "The Penguin Companion to Food" by Alan Davidson (Penguin, 2002)




You know that story about how cooks in the Middle Ages used spices to disguise the taste of spoiled meat?

Yeah, well.

You can throw that one out along with your pocket guide to identifying the common village witch.

After all, the plague wiped out roughly half the population of medieval Europe. What makes you think they were blessed with iron stomachs?

If rotten meat would send us to the hospital today, it would have put them out of commission, too.

A recent lecture I listened to on medieval food and drink - this is how I while away my 30-minute commute - has not only slain some myths about the topic, but has led me to believe the assertion set forth by the distinguished lecturer, Dorsey Armstrong, an associate professor of English at Purdue University: Folks in the late medieval period actually ate better than we do.

But don't let me just tell you. Let's look at a few facts and keep score.

• How sweet it wasn't: Until very late in the Middle Ages, cooks didn't have access to sugar. If a dish was to be sweetened, honey was used. Overall, desserts and sweets were very rare - and so, therefore, was rampant tooth decay.

Score 1, Medieval World (MW).

• Plant power: Their diet was heavy on fruits, vegetables and beans. For a long time, scholars believed just the opposite, given that surviving recipes of the day were heavy on meat. But think about it: Only the nobility could afford scribes, and why would anyone record recipes for simple foods made every day? These were feasting dishes.

Most everyone (and the peasant class made up 95% of the population) had a garden out back, plus fruit trees, berry bushes and the like. The one-pot vegetable-based meal was a staple, and only the wealthy regularly ate meat.

Score 1 for MW, ¼ for Us (for at least knowing we should eat more fruits and veggies).

• Natural rhythm: They ate seasonally. No raspberries in January for them, no lamb in October. The food they ate was at its peak of freshness.

Score 1 for MW, ¼ point for Us (for beginning to get religion on this issue).

• Lean cuisine: The meat they did eat was leaner. All livestock was free-range, and scholars estimate the fat-to-muscle ratio then at 1:3; today, it's the reverse.

Score 1, MW.

• Fire! Cooking implements were few, especially among the peasant class, and most cooking was done over an open fire, posing an ever-present hazard. Score 1 for Us, for modern kitchen safety. It doesn't matter how healthfully you eat if you go up in flames.

• Not so fin-tastic: The rivers and lakes in medieval times were garbage dumping grounds. Sound familiar? Oh, but this was worse. Think tanners, farmers, butchers, all dumping their waste products, along with raw sewage. . . .  And this is where the fish came from. And they ate a lot of fish, given the number of days in the church calendar on which meat was forbidden (150 days, according to one source).

Score ½ point for Us. At least we're aware of polluted waterways and are working to clean them up. And the fish we buy at the store is by and large fresh and safe.

• Speaking of water: Generally speaking, the water - being anything but pure - wasn't safe to drink. So the most common beverages of the day were ale, wine, mead (fermented honey) and milk.

This is a tough one. Our drinking water is safe enough, but we drink a lot of bad stuff too (soft drinks!) and overdo on alcohol. At the same time, their loaded beverages had a much lower alcohol content. Score us both ½ point.

• Staff of life: The bread then was better. It was largely whole grain (so high in fiber), baked fresh, sometimes bolstered with ground nuts or beans.

We'll call this even, a point apiece, given the emphasis in today's Western bread culture on whole grains. No wait, deduct ¼ point from MW for the occasional inclusion of tree bark as filler - and for inventing the notion that white bread (with its "finer flour" reserved for the rich) was superior.

So here's the tally: Medieval World 4 ¼, Us 3 ½.

Remove the fire hazard, and it's 4 ½ to 2 ½. But throw in the fact that when times were bad, the standard in the Middle Ages was malnourishment, and it's probably closer to even.

So what's the lesson here? Let's see: People in the Middle Ages ate the way they did because they had no real choice. We have all the choices in the world, and far greater knowledge about nutrition, and yet we often make poorer dietary choices.

Scholars should have fun with that one someday.



Hark! All sup and be merry
Here are a few other notable tidbits about medieval cuisine:

• Then, as now, salt and pepper were the most common everyday seasonings. Saffron was the most expensive.

• Medieval cooks preserved food the same ways we do: salting, pickling, conserving with sugar or honey, and drying.

• Medieval cooks serving nobility would have dazzled Food Network fans with their presentation tricks. For example: dressing a roasted fowl such as peacock with its original feathers to make it look like the live bird.

• In villages, bread - a daily staple - was most often baked in the oven of a communal bakery for a small fee.

• At communal meals and feasts, it was BYOK. That's K for knife. Forks were not yet in use.

• Hand washing before meals was stressed at feasts, but as a matter of manners; the germ theory was still many centuries in the future.

• Medieval nobility had its own version of Second Harvest. Poor people would hang around the manor or castle on feast days, knowing they'd be handed the leftovers when the meal was done.