Bufetowe
Witold T.Zalewski Kwiecień 21,2007
Ich nazwy brzmią swojsko: Poziomka, Syrenka, Amatorska, Kaśka, Piotruś, Bajka, Ploteczka. Lokali pamiętających czasy PRL-u, w których kawa kosztuje 4 zł, gdzie wśród trunków króluje winiak klubowy, a wśród dań - flaczki i nóżki w galarecie, zostało już niewiele. Trudno dziś znaleźć lokal z bufetem, trudno też odnaleźć prawdziwe bufetowe
Ewa z Poziomki
- Jak jeszcze byłam panienką, w oknach Poziomki były ozdobne firaneczki i czerwone lampki. Jak przechodziłam tędy, to zawsze myślałam: Boże, jak tam musi być pięknie! - opowiada Ewa, bufetowa z Poziomki. - Potem mąż mnie tutaj przywoził. Przychodziliśmy na kawę, o, pod tym oknem siadaliśmy.
- W moim życiu wszystko jest takie, ot, z impulsu. Chciałam iść na przedszkolankę, bo strasznie byłam za dziećmi, ale koleżanka mówi: chodź, idziemy do gastronomika - więc poszłam. Pracowałam Pod Gwiazdami, w Rio, w Słodkim. Strasznie mi się to spodobało, lubię być w ciągłym lataniu. W Poziomce pracuję 18 lat i myślę, że to już moje ostatnie miejsce. Nie wyobrażam sobie gdzie indziej być. Ja się tu czuję jak w domu. Szefowa pani Basia jest jak rodzina, tylko marzyć o takiej. To się w ogóle nie odczuwa, że to szefowa - potrafi pozmywać, pościerać kurze, codziennie mi obiad gotuje.
Dzisiaj Poziomka - między ekskluzywnym zakładem optycznym z jednej strony a pubem irlandzkim z drugiej - jest enklawą dawnych czasów. Nie ma już czerwonych lampek, ale klimat jest taki sam. Na ścianach boazeria, lustra, wysoki bufet i klienci ci sami od 30 lat.
- Przyjeżdżam tu o 5.30. Jest co robić. Trzeba ekspres nagrzać, pierogi polepić, kwiaty poczyścić. Ja lubię sobie wszystko powoli zrobić i jeszcze pół godziny dla siebie przeznaczyć: umalować się, wypić kawkę, posiedzieć chwilkę. Czynne mamy od ósmej, ale otwieram już wpół do, bo wtedy mam jednego klienta, który zawsze pije dużą kawę, i drugiego, co przychodzi na stocka.
Najlepiej idzie piwo. Chyba że starszy człowiek przyjdzie, z tamtych czasów, taki się piwa nie napije, on może co najwyżej popić piwem. Tu jest stała klientela. Jak ktoś nowy, od razu widzę. W poniedziałki o 18 przychodzą malarze, siedzą, dokąd dam radę z nimi wytrzymać. We wtorki - piłkarze, tak ich nazywam, chociaż to nie piłkarze, tylko działacze. W piątki - redaktorzy. Sobota to dzień młodzieży, a w niedziele wiadomo - kościół, po mszy od Bonifratrów i od Świętej Anny na kawkę, herbatkę, ciasteczko.
Imion nie pamiętam, ale jak mi ktoś powie: przychodzi o 16.10 i pije żubrówkę - od razu wiem, o kogo chodzi. Ludzie piją zawsze to samo. Nigdy się nie pytam, co podać, widzę przez okno, że idzie, i już szykuję. W pracy wszystko pamiętam, w życiu nie bardzo. Jakby to Poziomka była teraz moim życiem.
Jak mąż żył, było inaczej. Kiedy zmarł, znajomi odsunęli się ode mnie. A może to ja od nich? Teraz i tak jest lepiej, dawniej to na proszkach musiałam być. Nigdy się nie umówiłam z klientem, choć miałam dużo propozycji. Jak ktoś mi proponuje kawę, od razu porównuję go z mężem. Jakoś mnie to życie nie pociąga. Mam 46 lat.
Miałam taką starszą klientkę, przychodziła rano i wieczorem na pięćdziesiątkę stocka. Zawsze nam zakupy robiła. Jak źle się czuła, gotowałyśmy jej rosołek. Była samotna. Pięć lat temu zmarła. Szefowa jej pomniczek na cmentarzu wystawiła. Często do niej chodzę, kiedy męża odwiedzam. Mówię jej: widzisz, pani Danusiu, kto do ciebie przychodzi?
Janka i Ala z Syrenki
Najstarsi klienci wspominają, że przed wojną była w tym miejscu kawiarnia Wisienka. Dziś jest tu bar kawowy Syrenka. Na półkach modele żaglowców, na ścianach dyplomy z zawodów żeglarskich i reprodukcje starych map. Domowo i spokojnie. Bufetową jest tu Ala, a jej szefową - Janka. Pracują razem 30 lat.
- Ala jest bardzo delikatna. Przez tyle lat nie nauczyła się walnąć pięścią w stół - śmieje się Janka. - A nie zawsze było tu tak jak teraz. Kiedyś się tu zabijali - mafia i chuligaństwo, które dla niej pracowało. Szefa mafii wołomińskiej obok w parku znaleźli! U nas było tylko piwo i ciastka. A oni wchodzili ze swoją wódką i z nożem w ręku. Mówili: nie p... mi tu, tylko wyciągaj wódę, bo jak nie, to swoją wypiję. I co było zrobić? Policję wzywać? Trzeba by wskazać palcem: to ten. A potem przyszłoby trzech innych i łeb ci urżnęło. Nawet ja się kiedyś popłakałam, ja, która, jak trzeba, to od razu między oczy!
- Widziałam, jak okradają konsumentów - opowiada Ala. - Wychodzili bez płacenia. Ale co mogłam zrobić? Kiedyś wylądowałam w szpitalu na tle nerwowym i chciałam z pracy odchodzić. Była Wigilia. Chciałam zamknąć zakład, rodzina w domu czekała. Tak ich prosiłam, żeby już poszli, a oni nic. Nie wytrzymałam i jak nie zaczęłam tego wszystkiego zrzucać im ze stołu. Koniec tego! - krzyczałam. Byłam już tak zdenerwowana, że nawet nie czułam strachu. Jeden z nich rzucił we mnie półmiskiem ze śledziami, ale poszli.
- Kiedy w 1992 roku załatwiłam koncesję na alkohol, zrobiłam remont i podwyższyłam ceny, skończyły się łobuzerskie spektakle - mówi Janka. - Ja w gastronomii nauczyłam się życia. Kiedy zaczynałam pracę, nie wiedziałam nawet, co to prostytutka. One w Kongresowej miały wykupione stoliki, a ja je goniłam. W końcu przyszła ich burdelmama i wszystko mi wyjaśniła. Pracowałam w Melodii i w Kongresowej, kiedy były pierwsze w Warszawie występy striptizów. Co to było! Ale tak od kuchni to się inaczej odbierało: przychodziła z Pagartu, w swojej pakamerze się przebrała, poskakała, i tyle.
Miałam 17 lat i warkocze do kolan, mała byłam, figlarna, jeszcze uczyłam się w ekonomiku, a już pracowałam w Samsonie jako kalkulatorka. Był '64 rok. Dobrze mi szło i kierowniczka powiedziała: pracuj tak dalej, to nie pożałujesz. Jakiś czas potem przychodzi i mówi: my odchodzimy, ty zostajesz kierowniczką, wszystko załatwiłam. Myślałam, że padnę! Miałam 21 lat! Pracownikom powiedziałam: słuchajcie, jak tu ktoś obcy wejdzie, macie mówić do mnie "pani kierowniczko". Ale tak normalnie, to wiecie, jak mam na imię!? Musiałam tylko przejść kurs dla kierowników. Byłam tam najmłodsza i ciągle się chichotałam, bo straszne głupoty opowiadali.
Kiedyś dział technologii i produkcji w Społem ustalał jadłospis: nogi w galarecie musiały być wszędzie identyczne. Każde danie miało kartę kalkulacyjną. Jak przychodziła kontrola i szukała dziury w całym, musiało się zgadzać co do grosza. Ważyło się każdy listek sałaty, każdą łyżeczkę śmietany. Jak kupiłam marchew i jedna mi zgniła, musiałam pisać protokół! Blokierka zapisywała we własnej karcie, ile wydała posiłków; to musiało zgadzać się z tym, co zapisał kelner. Więc jeśli klient zmienił zdanie, to spisywano protokół. W filiżance musiało być 10 gram kawy. Czasem nabrało się 11 gram, czasem 9, zakład wychodził na czysto. Ale jak to poszło do laboratorium, płaciło się dwie kary - że za dużo i że za mało. Ile oni pieniędzy na to laboratorium wydali! Dlatego wszyscy tak czekaliśmy na tę demokrację.
Stenia i Bożenka z Amatorskiej
Stenia pracuje w zawodzie 45 lat. Do 1975 roku była kierowniczką zakładów społemowskich: Balbinki, Jasia i Małgosi, Lajkonika, Janeczki, wreszcie - Amatorskiej. Potem miała zakład w ajencji, a w 1990 roku wzięła lokal od gminy.
- Bardzo trudno o dobrą bufetową - mówi. - Jak spojrzę, od razu wiem, czy się nadaje. Klient mówi: pani da jakiś koniaczek, a ona biegnie do mnie i pyta, gdzie koniaczek. Dużo jest takich, które by chciały popalić papieroska, wypić kawę i czasem wyjść do klienta. A w gastronomii praca ciężka. Jak jestem w kryzysowej sytuacji, biorę jak leci, ale nigdy ktoś taki nie został. Teraz i tak szanują pracę. Kiedyś albo spóźniała się dwie godziny, albo przychodziła pijana.
Do zakładu ściągnęła dwóch synów i synową.
- Ja w ogóle nie widziałam się w tej pracy, byłam nieśmiała - opowiada Bożenka, synowa. - Ale mama powiedziała: cóż to! Konia nauczy się tańczyć! A co dopiero młodą dziewczynę pracy za barem! Klienci od razu się zorientowali, bo nie zawsze mówię "kierowniczko", czasem wyrwie mi się "mamo". Ja zostałam 20 lat, ale mój małżonek po roku odszedł. Kiedyś to była mordownia. Kobiety nie uderzy, a do mężczyzny to od razu na pięści. Przychodzili do nas kieszonkowcy, w kąciku dzielili się forsą. W ubikacji znajdowaliśmy puste portmonetki.
- Starszy syn się zdenerwował, jak była rewizja w zakładzie - kiwa głową Stenia. - Ręce do góry, sprawdzili wszystkich, pojechali nawet do mojego domu. Szukali chyba ulotek, bo był stan wojenny. Tak pracować nie będę! - powiedział i poszedł uczyć w szkole.
Dziś przyjeżdżają tu emeryci z całej Warszawy. - Klient słaby przychodzi na kawę i siedzi trzy godziny. Lokal pełny, ale kasa pusta - mówi Stenia. - Mówią mi: przychodziłem do pani 30 lat, to teraz mam nie przychodzić? Najpierw chodziłem tu, w podwórku, do szkoły podstawowej, potem do liceum na Smolnej, potem na uniwersytet, później pracowałem w pobliżu, a teraz jestem emerytem. Jak wszystko poopłacam, zostaje mi 200 zł. Mogę do pani przyjść tylko na herbatkę. Siadam w kąciku i patrzę, czy mnie pani nie wyrzuci.
- Wiem, ile każdy z nich może wypić. Jak podpije, wzywamy mu taksówkę: panie Andrzejku, dosyć na dziś. Obcemu po dwóch kieliszkach mówię: przepraszam, nie znam pana, nie mogę więcej podać. Kiedy klient się nie pokazuje, martwię się, że choroba nam go odebrała. Jak po pół roku wraca, mówię: jejku, a myśmy już pana pochowały!
- Przychodził inżynier, dziesięć lat bez pracy. Miał chłopaczka dziesięcioletniego, żona gdzieś w Polskę poszła. Słabo się odżywiał, widziałam. Dostał u nas wylewu. Leżał na podłodze, krwawił. Pękł mu żołądek. Jak to zobaczył młody chłopak, dostał ataku padaczki i zaczął rzucać się w przejściu. Przyjechało pogotowie, nie wiadomo było, komu pomagać. Inżynier zmarł w szpitalu.
- W niedzielę, jak w szpitalu dają wolne, dużo psychicznych przychodzi. Znałam ich dawniej, kiedy studiowali, pracowali. A potem psychika nie wytrzymała - zawód miłosny, mąż zostawił, dzieci uciekły z domu i biorą narkotyki, był na wysokim stanowisku i stracił pracę. Przychodzą czasem tak ubrani, że muszę ich wypraszać, bo są bez bielizny albo z okropnym makijażem. Bardzo niektórzy mizerni. Zawsze samotni - takich wszyscy zostawiają.
Trzy lata temu znalazł się właściciel kamienicy, sprawa jest w sądzie.
- Przeniosę się gdzie indziej i klientów ze sobą zabiorę! - mówi Stenia. - Ale jak ktoś to przejmie, nie będzie już na Nowym Świecie kawy za 4 zł. Dokąd pójdą emeryci? A oni przychodzą tu codziennie. Widzę, jak nawiązują się romanse. Dziś krótka rozmowa, jutro dłuższa, na trzeci dzień już przy jednym stoliku. Panie potem mi narzekają: to jest cukiereczek, ale tylko na pokaz. Mnie tu niejeden podrywał. Kiedyś jeden powiedział: gdybym wiedział, że tu panią spotkam, podrzuciłbym bombę pod ten lokal! Ale miłość jest tylko jedna. Jak w piosence.
Jola z Café Galeria Bis
Przejścia podziemne koło Dworca Centralnego. Ludzie pędzą szarymi korytarzami podziemnych przejść. Po drodze mijają zieloną Café Galeria Bis z kuchnią polsko-węgierską.
- Wysiadłam z autobusu na Dworcu Zachodnim i zobaczyłam ogłoszenie, że szukają bufetowej - opowiada Jola. - Miałam 34 lata, a wszędzie chcą młodych. Stara jestem, bo stara, ale może się uda, pomyślałam. To głównie o dziecko chodziło. Synek chciał do gastronomika na Poznańską zdawać, na kelnera. Tam ciężko się dostać, ale jak na chłopaka ze wsi wypadł dobrze - piąte miejsce w klasie. Młodszy został z rodzicami na wsi pod Olsztynem. Z mężem byłam tylko trzy lata, zdążył dzieci zrobić, i tyle. Pracowałam w sklepach, w mięsnym, w spożywczym, ale tam u nas zarobki małe. Jak opłaciłam wszystko, zostawało mi 300 zł. Tu praca jest lżejsza, a zarobki wyższe.
- U nas jest dużo stałych klientów do maszyn, takich, co wszystkie maszyny na dworcu oblecą. Codziennie przychodzi babcia hazardzistka. Emerytka, a wrzuca do maszyny po kilkaset złotych. Mówi, że zawsze jest do przodu. Maszyny to różnie: ktoś wrzucił 30 zł i ciach, ciach, 480 wygrywa! A potem na okrągło próbuje i nic. Kiedyś facet tysiąc wrzucił, nic nie wygrał. O, przykro mi, mówię, a on wzruszył ramionami: raz się wygrywa, raz przegrywa. Ja bym do rana płakała! A hazardziści nie, nie przejmują się.
Pracujemy 24 godziny. Najgorzej jest od drugiej do piątej, wtedy oczko trochę leci. Jak czuję, że bardzo chce mi się spać, stoliki do góry i zaczynam sprzątać. Niektórzy siedzą tu całą noc, czekają na pociągi, na autobusy. Popiwkują, pożalą się. Główny temat to kobiety. Większość narzeka. Na początku nie wiedziałam, jak reagować - słuchać czy schować się na zapleczu? Teraz słucham i przytakuję. Nieraz rzeczywiście szkoda ich, więc przyznam rację, coś doradzę. Do przyjaciół to się krępują, ja posłucham i zapomnę. Też wolałabym obcej osobie powiedzieć, co mi leży na sercu. Często nie pamiętam, o czym z którym gadałam, ale udaję, że wiem. Słyszę, jak sobie nawzajem opowiadają o kobietach. O, mężczyźni mają wyobraźnię! Jak wypiją cztery piwa, to pan i władca z niego się robi.
Kobiet mało tu przychodzi i nie są rozmowne: coś zje, gazetę przeczyta, herbatkę wypije. Kiedyś siedziała dziewczyna z chłopakiem i tak mu cukrowała: że przystojny, że dziewczyny za nim latają. Nie wytrzymałam i się wtrąciłam: dziewczyno, co ty opowiadasz! Ja jestem stara baba, ale nie wiem, czybym go chciała! Jakby człowiek chciał, toby się codziennie z kimś umówił, ale ja już mam stałego faceta.
Tu się poznaliśmy. Przychodził. Posiedział. Przystojny był. Właściwie to moje dzieci się z nim najpierw zaprzyjaźniły, potem dopiero ja. Dzieci są najważniejsze, facetów można zmieniać. Potrzebowali mężczyzny, a nie tylko z matką i z matką. Tylko awanturny jest, zazdrosny. Co ja słuchania mam, a przecież wrażeń nie szukam. Wynajęliśmy mieszkanie, życie mi się ułożyło.
Młodszy synek też chce na Poznańską, na kucharza. Już jak dziesięć lat miał, to kotlety smażył i dużemu usługiwał. Duży to lubił podać, jak przyszli goście, no i poszedł w tym kierunku. Niech chłopaki się wyszkolą, szkoły pokończą. Jak będę miała kiedyś pieniądze, otworzymy własny bar.
Majeczka z baru Przy Kaśce
- Pan Krasiński, malarz, już od drzwi krzyczał: dziewczynki moje, dajcie mi, dajcie! A my już wiedziałyśmy co: Hawana Klub Rum. Zawsze na jedną setkę przychodził. Jak któraś dziewczyna mu przypadła do gustu, zamawiał dwie setki i jedną zostawiał dla niej - wspomina pani Majeczka, kierowniczka baru Przy Kaśce. - Teraz najwięcej idzie piwa, ale winiak klubowy od dawien dawna był, jest i będzie. Popularny jest wciąż Słoneczny Brzeg, alkohol sprzed lat, ale my wciąż go mamy. A na naszą kawę konsumenci przyjeżdżają aż z Mokotowa. Najlepsza kawa jest ze starych ekspresów - mówią. Zakochane parki po kącikach siedzą. Przy tamtym stoliku spotyka się pan z panią, obydwoje po siedemdziesiątce. On jej zawsze przynosi kwiaty albo małe perfumiki. Jeden konsument w dzień swego ślubu do nas przyszedł z panną młodą w białej sukni! Ceny mamy dla przeciętnego obywatela, więc dużo ludzi przychodzi. O ten lokal procesowałam się ze Społem 13 lat - mówi pani Majeczka. - W 1990 roku okazało się, że mojego zakładu nie można sprywatyzować, bo ma niejasną sytuację prawną. Społem dało mi wypowiedzenie. Prowadziłam ten lokal 12 lat! Kochałam tę pracę!
Było tak, jak napisał w którymś wyroku sąd apelacyjny: pani Rogozińska została w lokalu, który nie ma właściciela, i nie dała się wyrzucić. W jednym sądzie ja wygrywałam, w innym przyznawano prawo do lokalu Społem. Raz próbowali mnie eksmitować, przyszli i zaczęli robić remanent. Siedziałam i myślałam: Boże, nie dam się stąd wyrzucić! Lokal jest mój! Dobrzy ludzie mi podpowiedzieli, żebym się stamtąd nie ruszała, to nic mi nie zrobią. Więc zadzwonili po policję z Wilczej. To ja zadzwoniłam po swoją, ze Starego Miasta. To był cyrk! To mój lokal, powtarzałam, nie wyjdę stąd, mam tu swój towar! W końcu się rozeszli.
Potem nocowaliśmy tu na zmianę z mężem i pracownikami, bo baliśmy się, że Społem wejdzie tu nocą i zajmą lokal siłą. Nie mogłam zrozumieć, czego oni chcą. A chcieli olbrzymiego odszkodowania, bo gdyby oni tu pracowali, toby zarabiali. W międzyczasie próbowałam na własną rękę wyjaśnić tę sprawę. W końcu dowiedziałam się, że lokal jest własnością Wojskowej Agencji Mieszkaniowej, a nie Społem! Z Agencją podpisałam umowę najmu i sprawa ucichła.
Teraz chcę tu zrobić remont. Wszystko zostanie w tym samym stylu, bo to się konsumentom podoba. Wielu mi mówi, że źle się czuje w nowych kawiarniach. A u nas jest tak normalnie jak dawniej. Tylko bar mi się marzy półokrągły - dla samotnych, żeby mogli sobie z bufetową porozmawiać.
Stojąc za bufetem, trzeba wszystko widzieć. Jak konsument przygnębiony, nieraz podchodzę do stolika, pytam, co się stało. Jeden taksówkarz przychodził z bolącą ręką. Mówiłam: panie Krzysiu, proszę się przebadać - ale on nie chciał. Jak poszedł, było już za późno na operację - rak na płucu. Zbierałyśmy dla niego pieniążki przy toalecie na specjalne odżywki. Problemy ludzkie są niezmienne. Właśnie straciłem pracę, muszę się napić - mówią. Mnie też czasem pytają, dlaczego jestem dziś smutna, ale wtedy mówię, że to tylko pogoda, i zaczynam się uśmiechać, bo bufetowa nie może być smutna. Konsumenci lubią, jak człowiek jest wesoły.
Sylwester z WSS Społem
Warszawskie Zakłady Gastronomiczne organizowały bale sylwestrowe.
- To były przepiękne, szalone zabawy! Ludzie bawili się z całego serca. Wtedy nikt w sylwestra nie siedział w domu. Byłam taka wniebowzięta, jak szłam na bal! - wspomina Janka. - Już dwa miesiące przedtem człowiek zaczynał się szykować jak panna młoda do ślubu. Wtedy się szyło suknie długie (nie ma to jak blondyna w czarnej sukni) albo krótsze, ale za to bardzo szerokie.
Jako kierowniczka musiałam wszystkiego dopilnować. Na zapleczu stał towar - od gorącego przez zakąski, torty, lody. Miałam dwie kelnerki, młode i bardzo głupie. Pokłóciły się kiedyś. Jedna złapała tort i buch drugiej w twarz. To tamta drugi złapała i w nią. W tych pięknych strojach! Goście na torty czekają, a te się biją! A ja, młody kierownik, zamiast zareagować, ryczałam ze śmiechu.
Jak przygotowałam wszystko do pierwszego dania, mogłam się bawić. Zdejmowałam marynarkę z napisem "WSS Społem" i zakładałam suknię. Uwielbiałam tańczyć, a jak partner dobrze prowadził, to ludzie się rozstępowali i patrzyli. Nasze zdjęcie opublikowali raz w gazecie!
Wtedy ludzie bawili się razem, i prości, i wykształceni. Za rękę się brali i dookoła tańczyli, pod nogami sobie przechodzili, cuda-niewidy wyrabiali. Nikt nie stał pod ścianą. Jak był dobry wodzirej, towarzystwo nie miało czasu jeść, cały czas na parkiecie. Wchodził właśnie rock'n'roll, to trudne komuś pod nogami przelecieć, ale przy naszym oberku to wolny taniec. Przy orkiestrze inaczej się tańczy niż przy tej sztucznej muzyce z płyt. W Kongresowej na środku sali była fontanna, co rusz któraś chciała pokazać, jak tańczy na obrzeżu, i wpadała do wody. Pod koniec panowie zaczynali się rozglądać: tu jakaś wódka została, tam koniaczek. Ten tzw. rozchodniaczek rozkładał ich zupełnie i wychodzili szczęśliwi. Kobiety rzadko się upijały.
Po imprezie musiałam wszystko rozliczyć i zebrać pieniądze do worka. Tyle tych papierów, wtedy to miliony były. Raz mąż zostawił worek z pieniędzmi na sali, ale jak wrócił, leżały na ławce. Jednego roku o północy zaczął padać śnieg. Kiedy rano w szpilach wyszłam na ulicę, było półtora metra śniegu. Auta nie jeździły. Zobaczyłam, że jedzie śmieciarka, zamachałam i nas do domu zawieźli!
Kiedyś ludzie optymistycznie patrzyli w przyszłość. Obcy do siebie w kawiarni zagadywali: proszę państwa, może by tak razem usiąść? O, teraz lepiej. Kazik, Danka, Irena, Mietek. I już towarzystwo bawiło się razem. W lokalach czekały kolejki na miejsce. Jedzenie było tanie. Można było pić, bo samochodami nikt nie jeździł. Praca była zapewniona.
W stanie wojennym odwołano bale. Skrzydełka tak nam podcięło, że ta radość nie wróciła nigdy. Nie było już potem takich pięknych, dostojnych bali. Teraz to tylko na filmie można je zobaczyć. Biedni jesteście wy, młodzi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz